Bydgoszcz (ta Bydgoszcz, znaczy się dama, co za cielęcych lat bardzo nas zadziwiało) odwiedziliśmy już co prawda jakiś czas temu (nie tak znowu dawno!), jednakowoż postanowiliśmy przybliżyć ją naszym zacnym Czytelnikom, jako chociażby cel wiosennej wyprawy. Otóż zwiedzanie Bydgoszczy warto rozpocząć od wycieczki stateczkiem skąd widać jak na dłoni, że jest to miasteczko żywe – ba, nawet Brda jest (w przeciwieństwie do naszej Warty) jest niezmiernie żywa; pływają po niej stateczki, łódeczki, kajaczki, a niektórym zdarza się nawet unosić nad wodą (i nie są to Panowie Jezusowie).



Nie jesteśmy pewni jak w Waszych miejscowościach, ale w naszej wszelakie rozrywki rzeczne, przed wojną bardzo popularne, obecnie leżą na plecach i dryfują ku mulistym brzegom. Zakładamy oczywiście, że większość miejscowości w Polsce, zgodnie z logiką średniowiecznego osadnictwa, leży nad jakąś wodą. Oczywiście poza Łodzią, która wbrew wszelkiej logice, własnej nazwie i dewizie („Z łódeczki łódź”) postanowiła leżeć na ugorze. Z tym więc większym uznaniem obserwowaliśmy życie rzeczne Bydgoszczy, zaczynając naszą podróż po tym zacnym mieście od podróży stateczkiem. Mijały nas łodzie, kajaki, motorówki i tratwy z rozbitkami (no, te ostatnie mogły, ale nie mijały), nawet pan na jakimś wodnym ustrojstwie, dzięki któremu unosił się nad wodą, jak wspomniany Pan Jezus. My z kolei mijaliśmy bydgoskie muzea, szczególnie te zogniskowane na Wyspie Młyńskiej, gdzie tego dnia odbywał się festyn siatkówki plażowej, czy czegoś podobnego.
Dom Leona Wyczółkowskego
Wysiadłszy z naszej łajby pospieszyliśmy zaraz do Muzeum Wyczółkowskiego, w którym za śmieszne pieniądze można było obejrzeć masę arcydzieł. Tym większe było nasze zdziwienie, że byliśmy tam jedynymi gośćmi, mimo że po wyspie przewalały się tłumy spacerowiczów. Być może muzeum przygotowało się na naszą wizytę i wszystkich wygoniło? Wiedzeni tym przeczuciem czuliśmy się w obowiązku oglądać wszystkie dzieła ze wzmożoną uwagą. Szczególnie nasz średni krasnoludek stanął na wysokości zadania, badając eksponaty w takim skupieniu, że udało mu się aż dwa razy zderzyć z tą samą witryną.

Działalność artystyczna Wyczółkowskiego zrobiła na nas niezmiernie piorunujące wrażenie. Patrząc okiem historykasztuki zadziwiliśmy się przede wszystkim wszechstronnością „Wyczóła” (naprawdę miał taką ksywę, w co łatwiej uwierzyć spoglądając na jego łobuzerskie zdjęcie w kostiumie kąpielowym); eksperymentował chyba ze wszystkimi typami grafiki, tworząc czasem dzieła nieledwie futurystyczne, a w każdym razie wyprzedzające epokę, eksperymentował z różnymi stylami malarskimi, tradycją motywów, technikami, słowem byłby polskim Apellesem, gdyby tego miana nie dzierżył już Nikifor Krynicki. (oczywiście żartujemy :P) Pod względem zapału eksperymentatorskiego przypominał Pankiewicza, który w swoim życiu nie próbował tylko tych stylów w malarstwie, które jeszcze nie istniały, ale Wyczół był lepszy od Pankiewicza. Nie możemy wymienić niestety wszystkich obrazów które nas urzekły, ale serce skradła nam na pewno dziewczynka trzymająca huculski rysuneczek, a także jeden z portretów (genialny portrecista!), siłą wyrazu podobny do obrazu Vigo Niszczyciela z Pogromców Duchów (niestety nasz ułomny aparat nie uchwycił ekspresji jego tła (:(). Bardzo gorąco zachęcamy do odwiedzin tego muzeum – rzadko zdarzają się takie miejsca, gdzie tyle dobroci można podziwiać na tak małej powierzchni – i to za równowartość dwóch pączków z marmeladą.
Skarb Bydgoski i Europejskie Centrum Pieniądza
W archeologii, tak zresztą jak i w życiu, trzeba mieć szczęście. Jedni w przeciągu życiowej kariery znajdują złoty skarb, Święty Gral i grobowiec Tutanchamona, drudzy natomiast kościany grzebień, ślad po ognisku i popielnicę z okresu łużyckiego. Albo, parafrazując Monthy Pythona, sztukę mięsa i kołek. Archeolodzy pracujący w 2018 roku w katedrze (dawnej farze) w Bydgoszczy należeli widocznie do pierwszej grupy, bo dłubiąc w prezbiterium znaleźli pokaźny skarb złotych monet, biżuterii i drogich kamieni, zdeponowanych tam zapewne „za Szweda”. My, co prawda, archeologami nie jesteśmy, ale zdarzyło nam się parę razy uczestniczyć w wykopkach (i to nie tylko kartofli), ale należymy niestety do drugiej grupy, więc znajdywaliśmy przeważnie żelazny guzik, fragment butelki i kołek. Na Skarb Bydgoski spoglądaliśmy więc z drobnym ukłuciem zazdrości, co nie odebrało nam wszakże przyjemności z oglądania. W tym samym budynku (kamienica z przełomu XVIII i XIX w.) na Wyspie Młyńskiej w podziemiach można oglądać wystawę poświęconą tradycją menniczym Bydgoszczy, łącznie z XVII dukatami o dość dużych nominałach (polecamy, będąc na miejscu, zorientować się w ich wartości, wąsy się jeżą!).


Zbiory archeologiczne
W sąsiednim budynku dawnego (XVIII-w.) spichrza umieszczono wystawę poświęconą wczesnośredniowiecznej Bydgoszczy, ładnie zaaranżowaną, ale niestety niezupełnie opisaną, więc do większości eksponatów trzeba sobie samodzielnie wymyśleć datowanie i odpowiednią historię (na zdjęciu z najstarszym krasnoludkiem chyba zęby mamuta?). Lepiej zdecydowanie wygląda ekspozycja umieszczona w lochach tegoż budynku, gdzie umieszczono ładny zbiór dobrze opisanych i dowcipnie zilustrowanych osobliwości, takich jak późnośredniowieczne noże, kłódki czy Antropologium Magnusa Hundta z 1501. Słowem w niezrozumiałej jak wyrocznia delficka skali żarna do ziarna, Wyspa Młyńska mieli zwiedzających na dobre 10.

Galeria Sztuki Nowoczesnej
Z bydgoskich muzeów udało nam się jeszcze zahaczyć o jeden z oddziałów na Gdańskiej 4 (nieopodal kościoła bernardynek), gdzie trafiliśmy, jak to często bywa, rzutem na taśmę. Miało to oczywiście także swoje dobre strony, ponieważ „no, skoro już przyszliśmy” dostaliśmy z przydziału miłą „Panią Cicerone” (a może każdy dostaje? nie jesteśmy pewni czy był to blog zabytkowy exclusive), która wiodła nas ze znawstwem przez wszystkie sale. Okazało się wszelako, że tymże oddziale króluje raczej sztuka nowoczesna, której zasadniczo nie jesteśmy koneserami, może dlatego, że się nie znamy. Ale chyba jednak nie dlatego (:P). Nie chcąc zrobić Pani Cicerone przykrości obejrzeliśmy wszystko z WIELKĄ uwagą, po czym uprzejmie zapytaliśmy gdzie jest tzw. mięso, czyli sztuka której, by tak rzec, nie stworzono za naszej pamięci. I okazało się, na szczęście, że w muzeum przechowują też trochę „wczesnej nowoczesnej”, a w jej liczbie i Witkacego, i Chwistka i kilka innych sław, w tym oczywiście Wyczółkowskiego, tym razem ewidentnie naśladującego Cezanne’a. Była też osobna wystawa Jana Stanisławskiego, a właściwie Stanisławskiego i jego naśladowców, pochodząca z prywatnej kolekcji, której donatorzy wisieli dostojnie na jednej ze ścian, w formacie przekraczającym chyba rozmiary wszystkich obrazów na sali kolekcji. Stanisławski oczywiście bardzo przyjemny, a co do apologetów możemy tylko powiedzieć, że byli. 🙂
Klaryski
Odwiedzając Bydgoszcz, do czego gorąco zachęcamy, a nawet nalegamy, ale tylko za pomocą perswazji słownej (ponieważ jesteśmy kulturalni), wypada udać się do kościoła poklaryskiego. Jest to kościół przeważnie otwarty, a przynajmniej my, specjalnie nie celując, zawsze trafialiśmy na otwarte drzwi, zatem nie ma przeciwwskazań, są natomiast wskazania. Cóż w nim, zapytacie Państwo, interesującego? Otóż po pierwsze, został wzniesiony, czy raczej rozbudowany z mikroskopijnej świątynki, wchłoniętej później przez prezbiterium, po roku 1615, co sprawia, że jest to jeden z najpóźniejszych kościołów „postgotyckich” w tej części Polski (ukończony ca. 1640, z kaplicą od południa z 1648). Po drugie, we wnętrzu zachował się późnorenesansowy strop kasetonowy z barwną dekoracją, co zdarza się, jak Państwo wiecie, stosunkowo rzadko. Po trzecie, niewiele jest świątyń w Polsce, które pełniły w swojej historii funkcję remizy strażackiej, a kościół klarysek owszem, i to przez 35 lat (od 1875). Po czwarte, gdyby ktoś miał wątpliwości co do jego datacji, może się przespacerować do prezbiterium i przeczytać inskrypcję nagrobną Anny z Rozdrażewskich Smuszewskiej, fundatorki konwentu, napisanej po polsku (wmurowana w ścianę północną). Po piąte w prezbiterium znajduje się manierystyczny ołtarz (obraz niestety późniejszy), który powrócił do kościoła jak bumerang po 100-leciu nieobecności, pilnowany przez figury śś. Piotra i Pawła, którzy może nie zapoznali się z dłutem Wita Stwosza, ani nawet jego ubogiej familii, za to bardzo się starają nadać całości pozory dostojeństwa. Po szóste w końcu, nad zakrystią, na tzw. emporze (wydzielonym piętrowym wnętrzu otwartym na wnętrze kościoła przezroczem) znajduje się pomieszczenie z dreszczykiem…



Katedra
Z dużymi, starymi kościołami farnymi i zakonnymi jest tak, że wystarczy chwila nieuwagi i stają się katedrami. Tendencja do multiplikowania diecezji pewnie zdziwiłaby niejednego średniowiecznego biskupa, który, mając do dyspozycji wielką katedrę, dwór liczący kilkaset osób, zamki, dwory, miasta, wsie , pałace, i stadniny kucyków, spojrzałby pewnie z pewnym zakłopotaniem na współczesnych biskupów, urzędujących w miejskich farach i kościołach pojezuickich razem z gosposią, sekretarzem i kotem. Do far, które zmieniły się znienacka w katedrę należy fara bydgoska. Kościół rozrastał się stopniowo od początku XV wieku, a jako że jest nie tylko, jak zauważył jeden z krasnoludków „ale duży”, ale też „ale wielofazowy” (czyli budowany w wielu etapach), żal byłoby nam go, przynajmniej częściowo, nie rozwarstwić (czyli w żargonie historyków sztuki wskazać i zadatować poszczególne fazy budowy). Jedna z ciekawszych obserwacji można wysnuć gapiąc się na szczyt zachodni, dekorowany blendami (wnękami) zamkniętymi łukiem w tzw. „ośli grzbiet”, w który wpisano wnęki zamknięte łukami odcinkowymi. Tego typu „ośle grzbiety” pojawiają się w okolicach Kujaw mniej więcej na przełomie XV i XVI wieku, co pozwala nam całkiem precyzyjnie zadatować zamknięcie dachu, a więc zasadniczy koniec prac nad kościołem. Późnym wnukiem bydgoskiego szczytu jest (tu znowu blog zabytkowy exclusive) wynaleziony przez nas na podkonińskiej prowincji szczyt kościoła w Lubstowie, którego autor, szukając inspiracji, postanowił zerżnąć z fary bydgoskiej, ale że bał się pewnie praw autorskich, zmienił kolejność wnęk (w Lubstowie łuk w ośli grzbiet wpisano we wnękę zamkniętą łukiem odcinkowym).

Musimy tutaj wyrazić po raz kolejny opinię, której nie porzucimy jak ziemi skąd nasz ród, że modernistyczna polichromia najlepiej dopełnia gotyckie wnętrza (oczywiście poza oryginalną). Wynika to pewnie z faktu, że gotyckie kościoły były z reguły polichromowane (przynajmniej te większe), a kolory, których wówczas używano, wpędziłyby do grobu niejednego współczesnego dekoratora wnętrz (nie mówiąc już o figuralnych portalach gotyckich, które mieniły się jak dekoracje na bizantyjskiej dyskotece). Za ten powrót do estetycznych źródeł średniowiecza w przypadku bydgoskiej fary słowa uznania należą się Stefanowi Cybichowskiemu, znanemu przedwojennemu architektowi. Za efekty świetlne podczas sesji zdjęciowej chcielibyśmy natomiast podziękować p. Słoneczkowi.
Sumując powyższe spostrzeżenia możemy z całym przekonaniem polecić Bydgoszcz (tą Bydgoszcz) na cel jedno- lub dwudniowej wyprawy zabytkoznawczej, bowiem jest to miasto zadbane, skondensowane (w tej najładniejszej, historycznej części), a przede wszystkim ewidentnie żywe, co widać zwłaszcza po zagospodarowniu rzeki. Także polecamy 100%.


Bydgoszcz to także miasto słynne muzyką. Słuchaczom niedawnego konkursu chopinowskiego na pewno znane jest nazwisko związanej z bydgoską Akademią Muzyczną Katarzyny Popowej-Zydroń, która wykształciła chyba większość polskich uczestników tego konkursu. Tutejsza filharmonia należy do najlepszych w kraju, natomiast budynek Opery Novej góruje nad brzegiem Brdy jak, nie przymierzając, opera w Sidney nad Port Jackson (:P). Schody tejże bydgoskiej opery stanowią dodatkowy atut, jako miejsce zdatne dla krasnoludkowych spinaczek (wypróbowane – polecamy). Mówiąc o karasnoludkach, nagrodą za wytrawne, kulturalne zwiedzanie miasta był dla nich muzyczny plac zabaw, gdzie dały na koniec dnia koncert, który podobno zainspirował (i nadal inspiruje) niejednego bydgoskiego muzyka.
Informacje praktyczne:
Wszystkie odwiedzone przez nas muzea są w jednym fyrtlu, tylko Muzeum Sztuki Nowoczesnej mieści się poza Wyspą Młyńską, ale to wciąż blisko.
Bilety do tych muzeów kosztują jednorazowo 10 zł, a gdy posiada się taką kartę dużej rodziny jest to wydatek 7 złotych (my byliśmy przed podwyżką i płaciliśmy 4, lol :D).
Rejsy bydgoskim tramwajem wodnym odbywają się na dwóch trasach i chyba najlepiej kupić bilety wcześniej (o tutaj), bo na miejscu może się okazać, że łajba jest pełna i nie przyjmie na swój pokład już nikogo. Acha, no i startują w dopiero w maju.
W soboty (i niedziele oczywiście też) parkowanie za darmoszkę, także na weekend (ta) Bydgoszcz w sam raz.
Lista bydgoskich obiektów do zobaczenia jest oczywiście zdecydowanie dłuższa (Muzeum Mydła i Historii Brudu chociażby tu jest), no ale to tzw. następną razą. 🙂