Pomysł wycieczki do Gdyni był dotąd największym hazardem w historii żywotów krasnoludków, albowiem zakładał realizację za jednym zamachem kilku niespodzianek, paru dziecięcych marzeń oraz dokonanie tego wszystkiego w świecie szerokim, a w składzie rodzicielskim okrojonym, bo jednoosobowym. Jako, że głównym obiektem westchnień i zachwytów krasnoludków pozostają niezmiennie pociągi, nie było mowy o wybraniu innego środka lokomocji. Chłopcy nie jechali jeszcze nigdy tak daleko, a jeśli już jechali to skromnymi kolejami regionalnymi, kiedy więc jeszcze przed wschodem słońca ujrzeli na swoje zaspane oczęta długi jak Lokomotywa Tuwima pociąg intercity zaczęli skakać i biegać z radości (najpierw na peronie, później wewnątrz wagonu). Podróż minęła tak, jak można było się spodziewać; młodszy krasnoludek pogrążył się zaraz w krainie Morfeusza (odsypiając w wózku, który znakomicie zmieścił się przy naszych siedzeniach), starszy natomiast bacznie obserwował wszystko przez okno, wypatrując tajemniczego celu podróży, ale póki co zadowalając się mijanymi stacjami i pociągami. Do Gdyni dotarliśmy po godzinie 9, a po śniadanku podążyliśmy na północ za zapachem bryzy, poganiani okrzykami w rodzaju „ja chcę już iść oglądać!”. W końcu oczom naszym ukazały się strzeliste żagle, na których widok starszy krasnoludek zapytał trzeźwo: „A gdzie jest latarnia?!”. Być może ze względu na szok, a być może ze względu na właściwą tym małym duszyczkom franciszkańską filozofię cieszenia się z rzeczy drobnych, krasnoludki początkowo bardziej uradował jednak widok fontanny przy skwerze Kościuszki.
Prognozy pogody na ten dzień nie były optymistyczne, za czym podjęliśmy pilny szturm na miejską plażę. Widząc ją, tudzież Zatokę Gdańską, krasnoludki nie mogły pojąć w jaki sposób tak szybko znalazły się nad morzem. Szok nie trwał jednak długo, albowiem okazało się, że mali gdynianie, wychowywani w nadbałtyckim luksusie, mają plac zabaw przy miejskiej plaży. Grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji, a jako że krasnoludki unikają grzechu jak Tomek Sawyer kąpieli, od razu objęli plac zabaw w posiadanie, nie zapominając wszakże o najważniejszym nadmorskim zatrudnieniu, czyli kopaniu dziur. Po dokonaniu tych istotnych czynności udaliśmy się na oględziny zacumowanych okrętów. Na pierwszy ogień poszedł niszczyciel „Błyskawica”, który zrobił na krasnoludkach piorunujące wrażenie, mimo że odpoczywał, wyraźnie znużony po latach potyczek na Atlantyku, Morzu Śródziemnym czy Północnym. Niestety jego siła oddziaływania została ograniczona przez naszą ograniczoną wózkiem mobilność, która nie pozwoliła nam dokonać abordażu. Idąc dalej dotarliśmy wszakże do słynnego, cudownego i jedynego w swoim rodzaju ”Daru Pomorza”. Dziś ów statek – muzeum (zwiedzimy go jeszcze kiedyś z pewnością) stoi smętnie w zatoce, z opuszczonymi żaglami, pamiętamy wszakże o jego włajażach, w trakcie których nakulał ponad pół miliona mil morskich. Spotkanie to było tyle wzruszające, że dla blogu zabytkowego tradycyjnie każdy statek nosi zastępcze miano „Daru Pomorza”, niezależnie od tego czy znamy jego prawdziwe miano. Obok stoi młodszy o pół wieku „Dar Młodzieży”, za nim zaś za pół wieku, jak mniemamy, będzie stał „Dar Krasnoludków”.

Nasyceni widokiem statków, łodzi i wszelkiej maści „bum bum” (w słowniku młodszego krasnoludka oznacza to każdy obiekt pływający) udaliśmy się w kolejne miejsce o charakterze niespodziankowym, celem spełnienia kolejnego krasnoludkowego marzenia. Otóż nasz starszy urwipołeć pośród wielu mniej i bardziej różnorodnych zainteresowań przejawia także wielki afekt do świata podwodnej fauny i flory, a największym uznaniem darzy rozgwiazdy, które jako żywo przypominają mu o gwiazdach niebieskich – jego pierwszej miłości. Upodobanie to zostało swego czasu ugruntowane jedną z książek z naszej biblioteczki dziecięcej pt. „Rafa koralowa” z przecudnymi ilustracjami Katarzyny Bajerowicz, a także jedną z nielicznych współczesnych bajek, które nie wzbudzają u nas wewnętrznego sprzeciwu, mianowicie „Puffin Rock”, gdzie oprócz maskonurów, mew i krabów, pojawiają się właśnie urocze rozgwiazdy. Z czystym sumieniem polecamy tę bajkę; jest bardzo spokojna i zrównoważona estetycznie i treściowo. Przekazuje przy tym sporo przydatnej wiedzy, a i humor jest tu na poziomie (bardzo spodobało nam się na przykład wierne oddanie parszywego charakteru mew). Wracając jednak do Gdyni, tamtejsze rozgwiazdy naturalnie spotkać można jedynie w „Akwarium”. Do minusów tej wizyty zaliczyć trzeba tłok i panującą wokół duchotę, która nasila się jeszcze ze względu na przymus maseczkowego zakrywania twarzy. Kiedy jednak udało nam się dopchać do któregoś jednego z akwariów, wszelkie przykrości natychmiast znikały z naszego horyzontu, albowiem przenosiliśmy się do innego, wspaniałego świata. Nie zawiodła nas ani rafa koralowa – jedno z najpiękniejszych zjawisk na ziemi, ani koniki morskie, najsłodsze w świecie stworzonka, ani rozgwiazdy, które, zapewne specjalnie ku uciesze naszych krasnoludków, postanowiły się przemieszczać (!).
Po wyjściu z Akwarium sprzyjająca dotąd aura postanowiła przybliżyć nam przyjemności świata wodnego (znaczy się, że zaczęło padać). Szparkim krokiem udaliśmy się przeto do Muzeum Marynarki Wojennej. Placówka ta funkcjonuje od 1953 roku, wówczas jednak jej siedzibą była przedwojenna willa przy plaży (jakże akuratnie!). Od 2012 roku natomiast jej siedzibą jest nowoczesny budynek z windą, tarasem, restauracją, siłownią i lądowiskiem dla helikopterów (tych dwóch ostatnich wszakże nie jesteśmy pewni). Trzy piętra tego budynku usiano wszelkiej maści pływającymi machinami; na samej górze prezentowane są żaglowce, niżej łodzie podwodne, a najniżej, zgodnie z ciężarem materii, uzbrojenie okrętowe. Tutaj do minusów należały jedynie występujące w naszej zabytkowej rodzinie różnice kulturowe; krasnoludki nie chciały przyjąć do wiadomości, że torpedy nie są samolotami, i dopiero po dłuższej chwili, na podstawie odpowiednich zdjęć ukazujących okręty z zaznaczonym umiejscowieniem wyrzutni, dały się przekonać. Waśnie ustąpiły w każdym razie wobec niemej persfazji ekspozycji zewnętrznej, gdzie umiejscowiono kilka prawdziwych samolotów i jeden helikopter, a więc rzeczy będące dla chłopców tym, czym dla nas są dzieła Vermeera.
Po opuszczeniu tego zacnego przybytku okazało się, że Gdynia zamyśliła sobie zatopić nas zupełnie, bowiem lało tak, jak tylko lać może nad morzem. Najlepsze knajpy były niestety zajęte (zapewne przez portowych hulaków i marynarzy), a my zziębnięci szukaliśmy tylko gdzie by się tu wysuszyć i ogrzać.
Do domu wróciliśmy bardzo późno i bardzo zmęczeni. Krasnoludki były dzielne i wspaniałe nawet w chwilach kryzysowych, kiedy (jadąc pociągiem) ratowaliśmy się… oglądaniem parad parowozów. Oprócz tego dowodu ich wielkiego pociągu do pociągów, pojawiły się jeszcze dalsze; po ponad siedmiu godzinach podróży, wlekąc strudzone nużęta ulicą Dworcową, radowali się na widok każdego, choćby najbardziej zgrzebnego wagonu, nie wspominając już o lokomotywach. Jeśli natomiast idzie o refleksje natury ogólnej, trzeba przyznać, że samodzielne panowanie nad krasnoludkami przy takiej ilości atrakcji pochłaniało zupełnie energię i uwagę ich rodzicielki. W Muzeum Marynarki Wojennej, kiedy chłopcy biegali od eksponatu do eksponatu pokrzykując „co to?!” (lub „czo to?” – w wersji młodszego krasnoludka), pani matka zdała sobie nagle sprawę, że nie wie co ogląda, albowiem nie ma chwili na przeczytanie choćby jednego opisu. Wniosek stąd taki, że podporządkowując dzień dzieciom sami nie zawsze możemy na nim skorzystać, choć nie jest to wielka strata, bowiem wszelkie niedogodności rekompensują nam dziecięce radości. A Gdynię, jako destynację eskapad, także tych jednodniowych, z czystym sumieniem polecamy!