Ocenę zdolności zabytkowych Lęborka zaczęliśmy od tutejszego muzeum miejskiego. Niestety, z uwagi na wyzierającą z każdego kąta pandemię wpuszczono nas tylko do sal pierwszego piętra, więc nasza recenzja tutejszych zbiorów ma charakter przymusowo wybiórczy. W każdym razie, jak to zwykle bywa w muzeach polskiej prowincji, wśród muzealiów nie było dzieł światowej klasy (inaczej jest np. we Francji, gdzie w każdej dziupli mają jakiegoś Moneta, Maneta czy Renoira), ale zdarzyło się kilka drobiazgów, które zwróciły naszą uwagę.
Przede wszystkim zachowało się tu sporo miejskich naczyń cynowych, w tym późnogotyckich, wielkich dzbanów cechowych, niektóre z nich potraktowano jednak troszkę po macoszemu (nie każdy opisano, a szkoda). W jednym z pomieszczeń bardzo ładnie wyeksponowano zabytki archeologiczne z czasów średniowiecza; pojawiły się buty, noże, skuwki, zasuwki i inne drewniano-żelazne fidrygałki, w tym bardzo ładna, bodaj XVII-wieczna skrzynia z zamkiem, którego komplikacji dziwowałby się sam Henryk Kwinto. Nie zabrakło też na szczęście makiet, co nasz starszy krasnoludek powitał z westchnieniem ulgi. W głównym pomieszczeniu, oprócz wspomnianej cyny, mamy też m. in. katafalk z sarkofagiem z tutejszej fary (z wycinkiem dekoracji pogrzebowej), szafę gdańską i – ciekawostka – XIX wieczny (?) witraż. W „wielkiej sieni” poprzedzającej tę salę stoi też inna szafa, bardzo interesująca osobliwość, z dekoracją snycerską w całości poświęconej scenom z Don Kichota Cervantesa.

Wyszedłszy z muzeum zaczęliśmy wielką włóczęgę wokół starówki. Generalnie rzecz ujmując Lębork sprawia wrażenia miasteczka, w którego renowację wpompowano ogromne ilości pieniędzy, po czym zostawiono je samemu sobie. Większość tutejszej architektury w obrębie murów miejskich (częściowo zachowanych), jest nie tyle odnowiona, co wręcz wygłaskana, aczkolwiek ulice są pustawe, jakby fala renowacji zmyła ze sobą większość mieszkańców. Być może jednak wrażenie to jest względne, ponieważ trafiliśmy tam w jeden z szczególnie upalnych dni, które lęborżanie roztropnie spędzają w zaciszu domostwa, zamiast włóczyć się po ulicach, jak nieroztropni turyści.
Opuszczając rynek trafiliśmy w biegnącą łukiem arterię zwaną „deptakiem”, którego jedna z pierzei (ale tylko jedna) wygląda jakby skradziono ją z Amsterdamu. Dalej spacerowaliśmy na północ, wzdłuż późnośredniowiecznych murów miejskich, z których najciekawsze fragmenty, czyli te nieodnowione, graniczyły momentami z betonowymi garażami. To także jedna z ciekawostek Lęborka (ale i pewnie wielu miast polskich) – przeszłość spotyka się tu z przyszłością, jednak może nie w tej wersji, którą byśmy akurat chcieli oglądać. Innymi słowy relikty gotyckie sąsiadują tu z blokami z wielkiej płyty, co momentami trochę wytrąca z równowagi.
Ze średniowiecznych rzeczy zachowały się mury miejskie, kilka baszt, zamek krzyżacki (o którym niżej) oraz kościół parafialny. Rzeczony kościół to budowla wielofazowa, wznoszona w XIV wieku i później stopniowo rozbudowywana. Nas szczególnie zainteresowała przebudowa z początku XVII-wieku, skutkująca dodaniem do ostrołukowych okien okulusów (czyli małych okrągłych okienek). Analogię dla takich detali mamy w Bydgoszczy (dawny kościół klarysek), ale też w Wielkopolsce, w Miłosławiu. Wnętrze kościoła trochę nas zaskoczyło, bo wydało nam się nieco nudnawe – wyposażenie jest późnonowożytne (w większości bodaj XVIII wiek) i raczej niewysokich lotów. Żeby jednak kościoła nie skrzywdzić, zapewniamy, że zewnętrze jest bombowe. Jeśli natomiast już jesteśmy przy narzekaniu, chcielibyśmy wspomnieć o wykopie, założonym przy zewnętrznej (wschodniej) ścianie zamknięcia prezbiterium, gdzie na hałdzie piachu leżały fragmenty ludzkich kości. Czyżby był to wykop bez nadzoru archeologicznego?
Z architektury, warto jeszcze wspomnieć o budynku zamku i ratusza. Ten ostatni, wzniesiony około roku 1900, należałoby nazwać roboczo Hogwartem, bo ma wyraźnie magiczno-zamkowe aspiracje. W latach 20. dostawiono do niego budynek Kasy Oszczędnościowej z bardzo interesującym, glazurowanym detalem, który zachował się na szczęście prawie w nienaruszonym stanie.
Jeśli chodzi o zamek, można do niego dotrzeć z rynku, kierując się ku południowemu wschodowi. Tutaj także można dostrzec ową falę renowacji, która zmyła mieszkańców, a wraz z nimi wszelkie pomysły na to, jak by można ów zamkowy „fyrtel” zagospodarować. Idąc ku głównemu budynkowi mijamy bardzo ładny, szachulcowo-murowany budynek dawnego spichrza (w najstarszej części ponoć XV-wieczny) – obecnie kościół zielonoświątkowców. Dalej drogę przegradza kanał z rwącą rzeczułką, niestety płynącą w betonowym korycie, powstałą pewnie z uregulowania wód opływających zamek i napędzających koła tutejszego młyna (w najstarszej części XVIII-wiecznego).

Przechodząc przez kładkę docieramy na „dziedziniec zamku”, który jest dziedzińcem tylko z nazwy, bo otaczają go tylko dwie elewacje – młyna i domu głównego. Znajdujemy się zatem w epicentrum niewykorzystanego potencjału – patrząc na zachód widzimy młyn, a przy nim pręgierz i główną atrakcję zamku, czyli wielkie, kolorowe kubły na śmieci. Patrząc na wschód widzimy z kolei brzydką, koszarową fasadę dawnej warowni, przypominającą w tej postaci zamek malborski z niezbyt korzystnej fazy XIX-wiecznej. Obecnie jest to budynek sądu miejskiego, stąd też zapewnie postanowiono przed jego elewacją urządzić parking. Wniosek z tego taki, że Lębork ma zamek i stare przyzamkowe budynki, ale jednocześnie nie ma zamku oraz starych przyramkowych budynków, bo są to obiekty ostentacyjnie wyłączone z ruchu turystycznego. Pozostaje tylko nadzieja, że kiedyś ten obiekt zostanie „zwrócony ludowi”, a sam Lębork, skądinąd ładne miasteczko, w końcu jakoś się zaludni.