Dziś parę słów na temat niebezpieczeństw czyhających na blog zbytkowy podczas przeprowadzania tzw. pałacingu, czyli badań zabytkokrajoznawczych*.
By zachować ścisłość historyczną, zacznijmy od zarysu pewnych aspektów dziejów pałacingu. Otóż już na początku XVII wieku pionierzy badań z pogranicza astrogeofilzjolgii i historii sztuki (żyjący głównie na terenie obecnego Pcimia), kierując się empirycznymi doświadczeniami dowiedli, że największym zagrożeniem w przeprowadzaniu pałacingu jest człowiek. Wśród zwierząt mogących wpływać negatywnie na oględziny wybranych zabytków wymieniano jedynie bazyliszka. Z nim jednak blog zabytkowy na szczęście nie miewa styczności, ponieważ w badaniach zwykle towarzyszą nam nasze krasnoludki, a ze znoszeniem wózka do lochów (gdzie bazyliszki zwykle przebywają) jest za dużo ambarasu. Jeśli chodzi o jednostki ludzkie mieszkające w pobliżu badanych obiektów, w sytuacji pozornego zagrożenia, jakie odczuwają w obecności obcych środków lokomocji (naszego zabytkowozu) tudzież osób trzecich (nas), przybierają one wielorakie postawy obronne, które, na potrzeby niniejszego wpisu, opiszemy kryptonimami taktycznymi:

- Taktyka na staropolską firankę
Jest to prosty i wymowny, acz bezinwazyjny sposób lustracji i oznaczenia własnego terenu, polegający na obserwacji intruzów (blogu zabytkowego) z własnego lokum, zaznaczonej zwykle poruszeniem okiennej firanki, która często bywa trącona celowo, by w wymowny sposób obwieścić niepożądanym gościom, że są pod ścisłą obserwacją.
- Taktyka na niekontrolowanego psa
Najpopularniejsza taktyka, polegająca na wykorzystaniu zwierzęcia taktycznego (psa) do oceny sytuacji zewnętrznej; wymaga niestety opuszczenia bezpiecznego lokum, daje jednak względną pewność co do trzeźwej oceny sytuacji. Przeprowadzanie operacji taktycznej polega na wydawaniu następujących komend, kierowanych do zwierzęcia taktycznego (psa): „No już, już, nie idź tam, nie idź”, lub „Chodź, chodź, chciałeś przecież wyjść”. Równocześnie korzystający z tej taktyki zmyślnie kieruje zdezorientowanego czworonoga w stronę intruzów (nas), co ma ułatwić ocenę sytuacji przy zachowaniu pozorów przypadkowości.
- Taktyka na jogging
Jest to operacja najbardziej wymagająca fizycznie, wobec czego rzadko stosowana. Polega na zamarkowaniu nagłej chęci uprawiania sportów wyczynowych w sytuacji pojawienia się nieoczekiwanych gości (np. blogu zabytkowego), kręcących się w okolicy domostwa. Wymaga, podobnie jak „taktyka na niekontrolowanego psa”, wyjścia z domu, a także, dodatkowo, przybrania pewnych póz i wykonywania gwałtownych ruchów, co skutecznie spycha ten rodzaj działań taktycznych na koniec tabeli popularności.
- Taktyka na patrzenie
Obok „taktyki na niekontrolowanego psa” najpopularniejsza forma radzenia sobie z niechcianymi wizytatorami. Jej stosowanie jest proste i nie wymaga dodatkowych rekwizytów. Polega w głównej mierze na staniu i gapieniu się na intruza z odpowiednim stopniem zaniepokojenia. Ze względu na brak bezpośredniego kontaktu jest to taktyka bezpieczna, jednak nie zawsze przynosi skutek, chyba, że jest przeprowadzana w większej grupie osób, które posiadają już jako takie doświadczenie w gapieniu się.
- Taktyka ingerencji werbalnej
Jest to bolesny i, na szczęście, rzadko stosowany sposób obchodzenia się ze zwiedzającymi (np. blogiem zabytkowym). Polega zasadniczo na wrzeszczeniu i przeganianiu intruza z terenu okołozabytkowego, niezależnie od tego czy jest to teren otwarty, czy zamknięty dla zwiedzających.
Scharakteryzowane wyżej operacje taktyczne tubylców można w większości przypadków przełamać zwyczajowym „dzień dobry” i/lub nieśmiałym uśmiechem, którym staramy się zjednywać sobie zaniepokojonych autochtonów. W razie niepowodzenia tej operacji odwetowej stosujemy dalsze czynności, polegające na nawiązaniu konwersacji. W przypadkach trudnych, lub beznadziejnych, pozostaje taktyczny odwrót.
Przykładem zastosowania „taktyki na niekontrolowanego psa” służą nasze odwiedziny w majątku dobrojewskim. Została ona wykorzystana przez, wybraną zapewne w drodze błyskawicznego głosowania, członkinię tamtejszej wspólnoty mieszkaniowej, zamieszkującej gremialnie rodzaj baraku, postawionego w miejsce spalonego pałacu (A.D. 1940). Samo obejście, mimo braku głównej dominanty, jaką była siedziba właścicieli, sprawia dobre wrażenie; do XVIII-wiecznej bramy pałacowej, z słupami zwieńczonymi kamiennymi, barokowymi armaturami, prowadzi szeroka aleja grabowa. Dalej, po bokach bramy wyrasta półowalny mur, obejmujący dziedziniec ze stojącymi po bokach oficynami. Przy oficynie północnej zachowała się nawet stara, XVIII-wieczna (a może wcześniejsza?) studnia, zwieńczona wazami. Wspomniana oficyna jest nieporównanie ciekawsza od południowej, piętrowa, z małym gankiem i ryzalitem, bardzo „francuska”, choć niestety wewnętrznie zrujnowana. W tym kontekście tym smutniej przemawiał do nas brak pałacu, wystawionego przecież, jak pisał fundator, Adam Kwilecki „sobie y Potomkom”. Równie przygnębiający był stojący w jego miejscu smętny barak, którego mieszkańcy mogliby, przy odrobinie dobrej woli kilku włodarzy i urzędników, przenieść się przynajmniej do jednej z oficyn i uratować ją od ruiny.


Z kolei przykładem stosowania „taktyki ingerencji werbalnej”, z którą, o ile nie wyparliśmy czegoś ze świadomości, spotkaliśmy się na szczęście tylko raz, służy pałac w Klemensowie. Klemensów był miejscem w którym Zamoyscy urządzili sobie główną siedzibę po sprzedaży Zamościa, na początku XIX wieku. Nie powinien zatem dziwić ani rozmiar parku, ani rozmach, z jakim wzniesiono pałac. Nie powinien dziwić nie tylko dlatego, że Zamoyscy należeli do najmożniejszych magnatów Rzeczypospolitej, ale także dlatego, że majątku, jak się okazało, w ogóle nie wolno oglądać. Nieświadomi tego faktu, a zachęceni dużą tablicą informacyjną, stojącą przy bramie, postacią młodzieńca uprawiającego jogging (tym razem nietaktyczny), wybiegającego z terenu posiadłości oraz wyraźnie przekreślonym napisem „wstęp wzbroniony” udaliśmy się na pałacing. Przy bramie minęliśmy bardzo udany „domek gotycki”, co dodatkowo zaostrzyło nasz apetyt na dalsze zwiedzanie. Okazało się, że park w Klemensowie ciągnie się całymi kilometrami i przypomina raczej rozległy las z polanami i łąkami, niż przeciętny przypałacowy zagajnik, zatem dojście do siedziby właścicieli zajęło nam dłuższą chwilę.


Późnobarokowy, rozległy dwór robił nie mniejsze wrażenie, zaś wielki trawnik i świecące słoneczko uśpiły w nas zawodową czujność. Wkrótce jednak z wnętrzności pałacu wynurzył się oburzony pan majster, który nieparlamentarnymi słowy kazał nam oddalić się w kierunku, skąd przybyliśmy. Tym razem, niestety, na nic zdały się gładkie frazy i próby negocjacji: zostaliśmy przepędzeni, wśród płaczu dziatek. Z tym płaczem może przesadzamy. Z resztą nie mamy nikomu za złe, bo pałac parę lat temu powrócił w ręce spadkobierców dawnych właścicieli, którzy już podjęli roboty naprawcze i – miejmy nadzieję – przywrócą majętności choć namiastkę dawnego splendoru. Na przyszłość wszelako, jeśli nie chcą mieć na karku blogu zabytkowego, powinni zainwestować w bramę.

* Wymienione zagrożenia dotyczą oczywiście nie tylko blogu zabytkowego, ale też wszystkich żądnych przygód amatorów zbytkowania, z gatunku curiosus mundi consilium, czyli, w naszej błędnej zapewne łacinie, ciekawych jak działa świat.