Jadąc na Lubelszczyznę niby z grubsza wiedzieliśmy, czego się spodziewać, jednak niech nas drzwi w lubelskiej farze ścisną, jeżeli zawiedliśmy się na czymkolwiek. Swoją podróż zaczęliśmy od Nałęczowa, gdzie mieliśmy swoją „stację dokującą”. Uczciwie będzie jednak powiedzieć, że o klasie zabytków poukrywanych po kątach tej uroczej miejscowości przekonaliśmy się dopiero w dniu wyjazdu. Mieliśmy jednak po temu ważkie powody, albowiem ponieważ z Nałęczowa robiliśmy wypady na pobliskie dobra, zwiedzając i robiąc zdjęcia na prawo i lewo, jak japońscy turyści. Wróćmy jednak do Nałęczowa.

Miejscowość to zacna, ale do połowy XVIII wieku wegetująca w cieniu smutnej nazwy Bochotnica (dlaczego smutnej – o tym dalej, przy nadchodzącym wpisie nt. Kazimierza Dolnego). W 1751 roku tutejsze dobra nabył Stanisław Małachowski, który, jak to zwykle bywało, wzniósł w ich centrum pałac, otoczył ów pałac parkiem, a miejscowość nazwał, od swojego herbu, Nałęczowem. U progu XIX wieku odkryto, że tutejsze wody wpływają dobrze na zdrowotność, zaczem z czasem Nałęczów stał się modną miejscowością wypoczynkowo-uzdrowiskową. Park przypałacowy zmienił się w Park Zdrojowy (ogromny!), postawiono sporo ciekawych budynków, z których część, co nietypowe na warunki polskie, zachowała się w niezłym stanie. Nie wiedzieć czemu do miejscowości ściągali zwłaszcza literaci, jak Stanisław Witkiewicz, Bolesław Prus, Henryk Sienkiewicz, Ewa Szelburg-Zarębina czy Stefan Żeromski.
Chatka Żeromskiego
Żeromski zresztą postawił sobie na tutejszych pagórkach chatynkę, zaprojektowaną przez wziętego wówczas architekta, Jana Koszczyc-Witkiewicza (brata Witkacego). Chatka, w „stylu zakopiańskim” (pretendującym wówczas do zaszczytnej funkcji „stylu narodowego”), za którą zapłacił z honorarium z „Popiołów”, służyła mu za pracownię, w której napisał m. in. „Placówkę”. Dziś mieści się tam placówka muzealna, niby poświęcona Żeromskiemu, ale jednak wypełniona w znacznej mierze pamiątkami po jego synu. Co jednak ważne – na ścianach wiszą obrazy Wyspiańskiego, Malczewskiego, Wyczółkowskiego czy Witkiewicza. Trochę nas to zszokowało; poczuliśmy się jak na francuskiej prowincji, gdzie w byle kurnej chacie wiszą Monety, Manety i inne Renoiry. Mamy nadzieję, że dzieł tych strzegą moce potężniejsze niż drewniany płot i równie drewniane drzwi.



“Pod Matką Boską”
Co do naszego lokum powszedniego w, osiedliśmy w Willi Pod Matką Boską – miejscu par excellence „przedwojennym”, a to z kilku powodów. Po pierwsze, ze względu na wiek budynku. Po drugie, ze względu na śniadania zupełnie nienowoczesne i absolutnie nie bezduszne, jak w większości hoteli. Na śniadanie schodziło się do salonu, gdzie przy wspólnym, wielkim stole śniadali także inni pensjonariusze, w większości słusznego wieku kuracjusze, z którymi to, przy wtórach gongu przedwojennego zegara, wymieniało się grzeczne uwagi. Gości zabawiał średniego wieku rubaszny dżentelmen – mąż/brat (?) właścicielki willi, głośny, żartobliwy i przyjemny dla ucha. Po śniadaniu prosiliśmy o podanie kawy do parku za willą (po prawdzie trzeba było samemu tę kawę wziąć w garść, ale użyjmy nieco wyobraźni), gdzie piło się dalej i jadło przy huśtawkach, hamakach i wtórze dziecięcych śmiechów. Nałęczów szczerze polecamy, ale koniecznie w wydaniu willowym (wbrew pozorom nie jest to wcale drogie!).
